„Noc Walki” o błogosławieństwo dla Polski w Bazylice licheńskiej ksiądz Dominik Chmielewski zapowiedział filmem. Wypowiedź była krótka, ale sugestywna. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy dotyczyła daty. – Jaki to dzień tygodnia? Piątek. Nie najgorzej. Od 21:00 do 6:00: cała noc. Cała noc walki. Wytrzymam? Mam nadzieję! Ale jeżeli ogarnie mnie senność, to co? Czy ma sens siedzenie w kościele, kiedy nic już się nie rejestruje? A spać nie wypada?
Takie oto myśli pojawiły się na początku. Czułem jednak, że decyzja zapadła. Dla kraju trzeba było coś zrobić. Jadę. Okazało się, że pociągiem do Lichenia droga wiedzie przez Konin. Stamtąd trzeba dojechać na miejsce, najprościej autobusem.
Bazylikę widać z daleka. Słyszałem opinie, że jest brzydka. Nie odniosłem takiego wrażenia. Całość wydawała mi się estetyczna, ładna nawet. Zawitałem na porę obiadową. Bogaty bufet nęcił szerokim wyborem. Zapytałem, dlaczego mimo piątku nie brak potraw mięsnych. Miejscowy zwierzchnik udzielił postnej dyspensy. A było od czego: jedzenie okazało się smaczne.

Na zewnątrz w jednym z pobliskich sklepów wypatrzyłem gratkę nie lada. Za niewielką cenę udało mi się nabyć fotografię Jezusa autorstwa Brata Elii Cataldo, włoskiego zakonnika. Kupiłem dwa obrazy; drugi na prezent. Dookoła Bazyliki – atmosfera jak przed koncertem rockowym. Dziesiątki ludzi nadchodziło ze wszystkich stron. Wielu chłopaków w koszulkach i bluzach Wojowników Maryi, ale nie tylko oni. Także dziewczyny, małżeństwa, całe rodziny a nawet ludzie niemłodzi.
– Miło Was widzieć, drodzy Wojownicy! – nie wytrzymałem. – Cieszę się, że jest Was tak wielu.
Losowy i najbliższy miejscem chłopak wodpowiedzi uśmiechnął się i grzecznie przedstawił.
Dobrze przed godziną „W” wewnątrz zastałem spory tłum. Udało mi się przedostać do ołtarza, a nawet usiąść. Postanowiłem pozostać właśnie tu. Przestronne wnętrze wypełnione było niemal po brzegi. Jednak dalej napływali goście. Rzut oka dookoła wystarczył dla pokrzepienia duszy. Dziesiątki młodych mężczyzn Wojowników Maryi. Dużo kobiet, też młodych, ale i w średnim wieku. Wszystkie zadbane, ubrane często modnie, lecz skromnie. Tu i tam także osoby starsze. Nikt nie nosił tatuażu. Nikt nie był pijany. (…) Wierni ubrani dostatnio. Czyści i schludni. Wyłącznie zdrowa, budząca nadzieję Polska.
Miejscowi zakonnicy grzecznie zapowiedzieli gościa. Ksiądz Dominik zaskoczył mnie jednak tym, że był… zwyczajny. Mówił spokojnie, zupełnie normalnie. Tym razem bez ciekawostek, bez frapujących historii. Przez chwilę zapewne spojrzał na mnie, jednak ponieważ przed laty rozmawiałem z nim najwyżej dziesięć sekund, rozpoznać mojej twarzy nie był w stanie. Powoli nadszedł czas na Różaniec. Ku mojej uldze senność nie zwyciężała. Bez większego trudu modliłem się ze wszystkimi.
Młoda kobieta koło mnie trzymała egzemplarz „Kecharitomene”, książki księdza Dominika. Zapytałem, czy dobry to tekst. Niestety, jeszcze nie przeczytała. O północy – Msza Święta. Uczestniczyła cała Bazylika. Mnie również udawało się nie wyłamać z ogółu. Fakt, że mimo zmęczenia nie opuszcza mnie świadomość i uczestniczę w Ofierze sprawiał mi radość. I wreszcie, stopniowo, jednak bez znużenia i bez niecierpliwości, nadeszła pora na burzenie murów. Na decydującą walkę.
Ksiądz Dominik nawiązał bowiem do walki Izraelitów z Kananejczykami. Z kart Pisma Świętego znamy sposób, w jaki Hebrajczycy wkroczyli do silnie ufortyfikowanego Jerycha, praktycznie nie do zdobycia. Grube mury miasta stanowiły przeszkodę dla wszystkich, lecz nie dla Jahwe. Przywódca Izraelitów, Jozue, otrzymał polecenie okrążenia miasta przy dźwięku trąb raz, przez sześć dni. Natomiast siódmego dnia oblegający mieli czynność tę powtórzyć siedem razy, a po siódmym okrążeniu wydać okrzyk wojenny. Na rozkaz Jozuego Izraelici dokładnie tak postąpili. I… niezdobyte mury Jerycha runęły przed nimi same.
Ksiądz Dominik poszedł zatem śladami Izraelitów. Poprosił o absolutną ciszę, wypełnioną modlitwą o zstąpienie Ducha Świętego. Rzecz jasna, absolutną ciszę otrzymał. Aż trudno było uwierzyć, że ta cisza łączy tysiące ludzi. Zszedł z prezbiterium i wraz z całym orszakiem osób, które stały przy ołtarzu skręcił w lewo. Niosąc Najświętszy Sakrament w monstrancji, doszedł do ściany Bazyliki i całą grupę skierował wzdłuż murów. Sensem pełnych okrążeń było duchowe przejście wzdłuż całej granicy Polski, objecie modlitwą całego kraju. Tu i ówdzie do idących zaczęli dołączać ludzie. Po chwili refleksji podniosłem się i ja – dopóki organizatorzy nie poprosili o nieprzystępowanie do procesji.

Wróciłem na dawne miejsce, w pierwszym rzędzie od ołtarza. Oznaczało to, że procesja przejdzie tuż obok mnie. Niebawem tak się stało. Rozpoczęła drugie okrążenie w tej samej, całkowitej ciszy. (…) Ksiądz Dominik ponownie minął mnie na wyciągnięcie ręki. Dostrzegłem jego twarz. Była ciekawa. (…)
(…)Nigdy przedtem nie widziałem człowieka tak skupionego. Ksiądz Dominik przebywał nie na tym świecie. Myślą i sercem tkwił przed Tronem Bożym, wstawiając się za Polską, Polakami i ludźmi całego świata. Lecz jednocześnie pozostawał tu i teraz. Wśród nas, na ziemi. – Czy nie pomylą mu się okrążenia? – przyszło mi na myśl. Nic takiego nie nastąpiło. Za siódmym razem procesja bezbłędnie skręciła ku ołtarzowi. Sytuacja była pod kontrolą. Zastanawiałem się, gdzie też ksiądz Dominik nauczył się tak koncentrować. Czy stał przed nami mnich zatopiony w Bogu? A może samuraj, zawsze przygotowany do walki? Czułem, i chyba czuliśmy my wszyscy, że to radość i chwała mieć takiego Wojownika Maryi po naszej stronie Światła.

Noc modlitwy miała się już ku końcowi, lecz organizatorzy trzymali wysoki poziom. Zapowiedziano „Bogurodzicę”. Duchowni i wierni umilkli. Po chwili Bazylikę wypełniła prastara pieśń. Zabrzmiała znakomicie. Intrygujące, mało zrozumiałe słowa, dostojna, unikalna melodia. Znana, lecz fascynująca. Wezwanie do Bożej Matki tchnęło potęgą lat. I niezmiennością Kościoła i Polski. Przez kilka chwil Wspólnota Piotrowa oraz Kraj Nadwiślański trwały wprost niezniszczalne. Jak Bóg. Jednak w tych kilku minutach kryło się coś jeszcze. Patriotyczna pieśń, serdecznie wsparta dziesiątkami głosów Wojowników Maryi, przemawiała miłością i mocą. Odebrała ją Bazylika, a z nią – rzekłoby się – sama Matka Najświętsza. Gdy śpiew umilkł, ściany wtórowały pogłosem, przez chyba dwie sekundy. Zdałem sobie wtedy sprawę, że „Bogurodzicę” należałoby natychmiast ogłosić hymnem narodowym Polski.
W końcu ksiądz Dominik poinformował zebranych, że Bazylikę trzeba wysprzątać i przygotować do porannej Mszy. Poprosił o spokojne rozejście się. I spokojne rozejście otrzymał. Tysiące ludzi wyszło w całkowitej ciszy. „Noc Walki” dobiegła końca – lecz nie wrażenia. I nie Dary, które Bóg dla niektórych przeznaczył.

Wielu pielgrzymów wsiadło do samochodów i niebawem zniknęło. Ja, musiałem zaczekać na pierwszy autobus do Konina. Doczłapałem do przystanku. Był prawie pusty. Oprócz mnie czekała jakaś kobieta.
Zwłoka okazała się nie bez następstw. Autobus przyjechał za późno. Złapanie pociągu, na który miałem bilet stało się niemożliwe. Urzędniczka w okienku konińskiego dworca oświadczyła, że na kolejne połączenie mój bilet jest nieważny. Musiałem kupić drugi. (…) Czasu (do odjazdu pociągu – przyp. WM) było sporo. Zacząłem wypełniać go modlitwą. Jednak rzut oka dookoła podsunął mi inny pomysł. Na pobliskiej ławce z zaskoczeniem spostrzegłem tę samą kobietę, którą widziałem na licheńskim przystanku. Wysoka, dość tęga chociaż nie gruba, lat mniej więcej czterdzieści. Modliłem się dalej, lecz monotonia czekania i ów pomysł przeważyły. Jakbym usłyszał namowę: – Zagadnij do tej kobiety.
– Przepraszam, była Pani na „Nocy Walki”? – powiedziałem.
– Tak. I teraz wracam do domu.
– Z daleka Pani przyjechała? – spytałem. Czekała wyraźnie na tym samym peronie co ja.
– Z Białegostoku – odpowiedziała. Zaskoczyła mnie.
– To kawałek drogi. Podobało się Pani?
– Tak. Nie żałuję, że przyjechałam.
– Ja też się cieszę. Ksiądz Dominik to wyjątkowa postać. Słuchałem wielu jego kazań i chyba wszystkie mi się podobały. – Zacząłem w skrócie opisywać swoje wrażenia.
– Ja też go lubię. Choć wahałam się czy jechać, zadecydowała wczorajsza data.
– Dlaczego?
– Ponieważ dokładnie wczoraj była rocznica śmierci mojego syna…
Zrobiło mi się dziwnie. – Oooj! – wydobyłem z siebie tylko.
Nie pamiętam, czy zapytałem, co się stało, czy też wyniknęło to w trakcie rozmowy. Z jakichś powodów kobieta wychowywała syna sama. Nie obyło się bez kłopotów; chłopak wpadł w złe towarzystwo. Miała na niego coraz mniejszy wpływ. I oto dnia pewnego… jedynak zginął w wypadku motocyklowym.
Kiedy w milczeniu jej słuchałem, do pełnego obrazu brakowało mi jednego. Dlaczego ta nieszczęsna matka upamiętniła ów tragiczny dzień przyjeżdżając przez pół Polski na „Noc Walki”?
– Wie Pan – wyjaśniła – Bóg wie, co robi. Długo nie mogłam się pogodzić ze śmiercią syna. Jednak patrząc wstecz, myślę, że jednak być może stało się dobrze. Bo gdyby się nie zabił, moje dziecko skończyłoby dużo gorzej…
Chyba kiwnąłem tylko głową w milczeniu. Niedługo wsiedliśmy do oczekiwanego pociągu. Od samotnej matki niestety kontaktu nie wziąłem. Zmówiłem jednak modlitwę. Za nią, za jej trudnego syna i wszystkich ich bliskich. Tego dnia, i później. Samotna matka o wielkiej wierze stała się ostatnią częścią mojej „Nocy Walki” w Licheniu. I już nią pozostanie.
Michał Obrębski

Zdjęcia: Szymkowiak Photography
Drodzy Sympatycy Ruchu Wojowników Maryi! Na naszej stronie internetowej pragniemy publikować niektóre listy, które zostaną nadesłane na naszą skrzynkę mailową wojownicymaryi.info@gmail.com. Czekamy na Wasze opinie, spostrzeżenia i uwagi dotyczące naszych spotkań oraz całej działalności Ruchu WM. Ten cykl rozpoczynamy listem od pana Michała, który wspomina Noc walki o Błogosławieństwo dla Polski z licheńskiej Bazyliki w nocy z 6 na 7 sierpnia 2021 r. Dziękujemy za przeczytanie tego artykułu do końca!